Dziś publikujemy bezpłatny fragment powieści kryminalnej Morderca kobiet napisanej przez Hugona Bettauera w 1922 roku.
Hugo Bettauer Morderca kobiet
ROZDZIAŁ 1
MÜLLER, MÖLLER, JENSEN I PFEIFFER
MÜLLER, MÖLLER, JENSEN I PFEIFFER
— Drogi Krause, musi
pan wyjaśnić całą tę sprawę! Zbieg okoliczności? Nie, nie wierzę
i pan w to także nie wierzy, o ile mogę
to wyczytać z pańskiej kamiennej twarzy! W ciągu sześciu tygodni
znikają cztery kobiety, pozostawiając cały swój dobytek, wszystkie w wieku
od dwudziestu dwóch do dwudziestu sześciu lat, bardzo atrakcyjne i każda
z nich znika z podejrzanym narzeczonym. Nie, drogi Krause,
to nie jest zwykły przypadek! Tu chodzi o przestępstwo! Musimy szybko
odnaleźć tego drania.
Krause zamglonymi,
zmęczonymi oczami przyglądał się szefowi policji kryminalnej w Berlinie,
doktorowi Clusiusowi. Po chwili, bladymi, drżącymi ustami stwierdził:
— Panie doktorze,
proszę się nie denerwować! To nie dobrze, bo kiedy jest pan
zdenerwowany, nie uda się panu przedstawić jasno całej sytuacji. Czy
mógłbym więc prosić, aby w spokoju opowiedział mi pan, co do tej pory
udało się ustalić? Dlaczego nagle pojawia się przerażający zwyrodnialec
i porywa młode kobiety?
Okrągła twarz wysokiego
urzędnika policji kryminalnej zaczerwieniła się, ponieważ w słowach
Krausego wyczuł lekką ironię. Zaczesał energicznie posiwiałe włosy
i przekartkował leżące przed nim dokumenty.
— Znowu jest pan
nieznośny, Krause! Zresztą, jak pan chce! Proszę więc notować, a ja
opowiem panu wszystko dokładnie.
Krause nawet nie
drgnął.
— Pan doktor raczył
zapomnieć, że nigdy nie robię notatek, ponieważ miałem dosyć czasu, aby
doskonalić swoją pamięć.
Doktor Clusius podniósł
głos.
— Tak jest, panie von
Krause. Pozwoliłem sobie zignorować ten fragment pańskiego życiorysu.
A więc dobrze, może pan nie notować, ale proszę już usiąść i nie
doprowadzać mnie do rozpaczy. Jak już panu mówiłem, do komendy policji
w ostatnich tygodniach wpłynęły cztery zawiadomienia o zaginięciu
młodych kobiet.
Chodzi o następujące
przypadki: Kobieta, jak wynika z formularza meldunkowego — Trude
Müller z Berlina — dwadzieścia trzy lata, wynajęła w dniu
pierwszego czerwca pokój u wdowy Wendler, zamieszkałej przy ulicy
Waterloo-Ufer pod numerem sześć. Młoda dama wyglądała na miłą osobę,
której można zaufać. Oznajmiła, że jest nauczycielką i zamierza
wkrótce wyjść za mąż. Trude Müller opłaciła czynsz za pokój
za cały miesiąc. Szóstego lipca powiedziała swojej gospodyni, że musi
wyjechać w krótką podróż z narzeczonym. Zamierza on nabyć pewną
posiadłość nad Hawelą niedaleko miejscowości Ketzin i chciałby ją
obejrzeć przed zawarciem umowy kupna. Panna Müller miała przenocować
w Ketzinie, u ciotki swojego narzeczonego i jutro, najpóźniej
pojutrze, powrócić. Kobieta spakowała szybko podręczną torbę
i przedstawiła pani Wendler kandydata na męża, który właśnie
przyjechał taksówką. Mężczyzna nazywał się podobno Schollern albo
Schullern, nosił binokle i według gospodyni był wysokim szczupłym
blondynem w wieku około trzydziestu lat. Panna Müller
niestety nie powróciła i szesnastego lipca gospodyni Wendler
złożyła zawiadomienie o zaginięciu, na które w tamtejszej
komendzie policji nie zwrócono większej uwagi. Pozostawiona przez
pannę Müller tekturowa walizka jest do dziś zamknięta i obecnie
znajduje się w depozycie komendy policji.
Drugi przypadek: Piątego
lipca w pensjonacie pani Zinkenbach, przy ulicy Nürnbergerstrasse,
zjawiła się młoda dziewczyna i wynajęła pokój z całodziennym
wyżywieniem. Wprowadziła się dziesiątego lipca i wypełniła bardzo
pośpiesznie formularz meldunkowy, podając się za Gretę Möller,
urodzoną w Hamburgu, lat dwadzieścia pięć. Już dwa dni później,
rankiem, poinformowała pokojówkę, że wyjeżdża na dwa dni,
aby ze swoim narzeczonym obejrzeć dom na sprzedaż
nad Hawelą. Samego narzeczonego, który przybył taksówką, nikt,
poza portierem, nie widział, a ten z kolei wspomniał tylko
o blondynie z binoklami na nosie. Także panna Möller nie pojawiła się
nigdy więcej.
Trzeci przypadek:
Piętnastego lipca panna Anna Maria Jensen, również urodzona w Hamburgu,
dwadzieścia cztery lata, wynajęła skromny pokój w pensjonacie
dla cudzoziemców pani Lestikow przy ulicy Motzstrasse. Opowiedziała
jej, że właśnie wróciła z Ameryki i poszukuje w Berlinie
pracy jako pomoc domowa. Kilka dni później zwierzyła się pani Lestikow,
że poznała pewnego mężczyznę, który sprawiał wrażenie godnego zaufania.
Był on młodym, zamożnym, wykształconym przyrodnikiem i planował zakup
nieruchomości w okolicach Berlina, aby w spokoju tam osiąść
i prowadzić swoje badania. Dwudziestego pierwszego lipca panna Jensen
wróciła późno wieczorem do domu i z podnieceniem
zwierzyła się pani Lestikow, która akurat jeszcze nie spała,
że zaręczyła się z owym przyrodnikiem i następnego dnia
zamierza udać się z nim w podróż do miasteczka Ketzin
nad Hawelą, aby obejrzeć znajdujący się w tamtej okolicy
dom z ogrodem. Mężczyzna, który zabrał pannę Jensen następnego dnia około
godziny dziesiątej przed południem, widziany był przez panią Lestikow.
Przedstawił się jej jako doktor Schindler. Mówił niewiele
i bardzo się spieszył. Był szczupłym blondynem z binoklami
na nosie. Panna Jensen, mimo że ona także opłaciła pokój z góry
i pozostawiła cały swój bagaż, więcej się nie pojawiła.
Czwarty i ostatni
przypadek: Käthe Pfeiffer, urodzona w Bawarii, miejscowość nieznana,
dwadzieścia pięć lat, urzędniczka, wynajęła dwudziestego lipca umeblowany pokój
u wdowy Klappholz przy ulicy Krummenstrasse w dzielnicy
Charlottenburg. Pani Klappholz bardzo rzadko widywała swoją lokatorkę, która
całymi dniami przebywała poza domem. Dwudziestego piątego lipca panna Käthe
Pfeiffer opuściła o godzinie szóstej rano swój pokój, pozostawiając
następujący list:
Droga Pani Klappholz!
Wyjeżdżam na dwa dni, ponieważ
mój narzeczony zamierza kupić willę nad Hawelą, którą chciałby oczywiście
obejrzeć przed zakupem. Wrócę najpóźniej pojutrze. Proszę zwrócić uwagę, aby
nic nie zginęło z mojego pokoju.
Serdecznie pozdrawiam
Käthe Pfeiffer
Narzeczonego panny
Pfeiffer nikt nie widział. Ona zaś nie wróciła i pani Klappholz
zgłosiła zaginięcie piątego sierpnia, a więc dokładnie przed tygodniem.
Doktor Clusius westchnął,
rozprostował nogi, podsunął Krausemu cygara, zapalił jedno z nich
i powiedział:
— Skończyłem
i rzeczywiście będę zdziwiony, jeśli zapamiętał pan to wszystko.
A teraz, drogi Krause, co pan o tym sądzi?
Krause poruszył się
w końcu. Wstał, podszedł do okna, rzucił spojrzenie na Alexanderplatz. Na
zewnątrz spostrzegł dwie otyłe kobiety, które zajęte plotkowaniem wymachiwały
komicznie koszykami na zakupy. Sytuacja ta wydała mu się wielce zabawna.
Odwrócił się od okna, podczas gdy jego wychudzona, wręcz wysuszona twarz, która
ostrym haczykowatym nosem przypominała oblicze jakiegoś aktora, dżokeja albo
nieco zdegenerowanego arystokraty, pokryła się tysiącem zmarszczek
i bruzd. Po chwili monotonnym i beznamiętnym tonem, jakby chodziło
o pytanie o pogodę, rzekł:
— Zapamiętałem każdy
szczegół i nie było to wcale trudne, ponieważ w otrzymanych
z poszczególnych rewirów policyjnych raportach brakuje akurat wielu
istotnych elementów. A co ja o tym sądzę? Na pierwszy rzut oka
mogłoby tu chodzić właściwie o cztery takie same zbrodnie, popełnione
przez jedną i tę samą osobę.
Nadkomisarz berlińskiej policji
kryminalnej przyglądał się z zainteresowaniem temu wysokiemu mężczyźnie.
Ubrany całkowicie na szaro wyglądał zupełnie przeciętnie.
— Wyraża się pan
bardzo ostrożnie, Krause! „Na pierwszy rzut oka… Mogłoby…”. Chce pan więc zająć
się tą sprawą?
— Z pewnością.
Jest ona na tyle poważna, że wzbudziła moje zainteresowanie.
Doktor Clusius uśmiechnął
się i skinął z zadowoleniem głową.
— W porządku, od
czego więc zaczniemy?
— To jest
całkiem oczywiste, panie doktorze! Jutro przed południem musimy mieć w tym
pokoju wszystkie pozostawione rzeczy zaginionych kobiet, ich formularze
meldunkowe, a także cztery gospodynie, u których zamieszkiwały
zaginione, oraz tego portiera z Nürnbergerstrasse. Już teraz obawiam się
paplaniny tych czterech bab! Ale musimy to jakoś przeżyć. Później zabieram
się do roboty!
Słowa: „Zabieram się do roboty” spodobały się szefowi policji
nadzwyczajnie, aż zatarł ręce z zadowolenia. „Zabieram się do
roboty” — oznaczało u Krausego przemianę z apatycznego zrzędy
w kierowcę samochodu wyścigowego. I rzeczywiście, ruszył gwałtownie,
jak sportowe auto z ogromną liczbą koni mechanicznych pod maską. Nie
zawsze zaczynał tak gwałtownie, ale jeśli już podejmował działania,
to pracował pełnią swoich zmysłów oraz całym intelektem.
ROZDZIAŁ 2
JOACHIM VON DENGERN, ALIAS KRAUSE
JOACHIM VON DENGERN, ALIAS KRAUSE
Doktor Wilhelm Clusius nie
wyróżniał się niczym szczególnym spośród innych doświadczonych komisarzy
z dużych miast, a swego pełnego sukcesów życiorysu nie
zawdzięczał jakimkolwiek wybitnym cechom, lecz raczej wzorowej wierności
obowiązkom, nienagannemu trybowi życia i nadzwyczajnemu poczuciu taktu,
dowiedzionemu przy okazji licznych, często zagmatwanych afer rozgrywających się
w kręgu osób z wyższych sfer. Z kolei Krause w żaden
sposób nie przypominał tych policjantów, których nazywa się zwyczajowo detektywami.
A jego kariera zawodowa oraz życiorys były już całkiem niespotykane.
Nieliczni wtajemniczeni wiedzieli o nim niewiele więcej, niż to, że
Krause nie nazywał się w rzeczywistości Krause, lecz było
to tylko przybrane nazwisko. Nigdy nie było też mu pisane
samodzielnie ścigać przestępców wyłącznie zza biurka. Zawsze używał do tego
wszelkich dostępnych sił i środków. W czerwonej kamienicy przy
Alexanderplatz więcej niż pozostali wiedział o nim jedynie doktor Clusius.
Może dlatego bardzo cenił tego, zachowującego się czasami niezbyt taktownie,
detektywa. Okazywał mu przy tym ogromny szacunek i podziw, jak żadnemu
innemu człowiekowi z grona swoich zawodowych i osobistych znajomych.
Krause był człowiekiem
nieszczęśliwym i miał skazę na życiorysie,
od której nie mógł się uwolnić. W rzeczywistości
nazywał się Joachim von Dengern i pochodził z dość zamożnej,
a przez to równie wytwornej rodziny. W młodości odbył rok służby
w regimencie kawalerii armii pruskiej, następnie uzyskał stopień
podporucznika rezerwy, zaś po ukończeniu wydziału prawa i zdaniu
egzaminu na aplikację, został przyjęty do kancelarii jednego
z najbardziej uznanych berlińskich adwokatów — radcy prawnego
Rodenbacha. Joachim von Dengern był młodym prawnikiem. Miał na Pomorzu
brata, właściciela majątku ziemskiego, który dzięki małżeństwu stał się
bardzo bogaty. Joachim żył beztrosko, wydawał na młode, miłe dziewczęta
więcej pieniędzy, niż posiadał i dlatego od czasu do czasu
był zmuszony pożyczać duże sumy od swojego o dziesięć lat starszego
brata. Często pojawiał się w biurze lub sądzie zbyt późno,
do tego skacowany — krótko mówiąc, żyło mu się całkiem nieźle,
nie gorzej niż wielu innym młodym aplikantom, którzy mieli „von”
przed nazwiskiem i starali się w pełni korzystać z życia,
zanim trafią pod opiekuńcze skrzydła przyszłej małżonki.
Aż do czasu,
gdy pewnego dnia wydarzyło się coś nieoczekiwanego
i przerażającego. Radca prawny Rodenbach przy okazji jednej
ze spraw otrzymał na przechowanie kilka milionów marek niemieckich
w gotówce. Całą kwotę złożył w stalowej kasie pancernej
w obecności swojego młodego aplikanta Joachima von Dengerna. Stwierdził
przy tym, że bardzo nieostrożnie jest przechowywać takie sumy
w biurze, tym bardziej, że kasa pancerna była już bardzo stara
i nie sprawiłaby większego problemu początkującemu włamywaczowi.
Z uwagą tą zgodził się z obowiązku Joachim von Dengern, myśląc
przy tym, że byłoby wspaniale posiadać część tej kwoty, choćby
ze względu na własne, duże potrzeby finansowe… Tego dnia pracownicy
kancelarii adwokackiej mieli mnóstwo pracy, która z punktu widzenia
referendarzy mogła poczekać do jutra. Natomiast według radcy Rodenbacha
należało ją koniecznie wykonać jeszcze dziś. Joachim musiał więc pracować
po godzinach. Został sam w biurze, gdyż radca wybrał się
do Opery Królewskiej a pozostali, mniej obarczeni obowiązkami
współpracownicy, udali się do domów. Joachim pracował jeszcze kilka
godzin. Po skończonej pracy dokładnie zamknął drzwi kancelarii
a klucze, jak zwykle w takich sytuacjach, zabrał ze sobą.
Drugi zestaw kluczy posiadał stary służący August, który codziennie rano
sprzątał pomieszczenia biurowe. Radca Rodenbach zawsze nosił przy sobie
trzeci komplet.
Następnego dnia, kiedy
Joachim von Dengern pojawił się w pracy po nocnej popijawie
blady i wyraźnie zmęczony, zastał w biurze ogromny bałagan.
Stało się najgorsze! Kasa pancerna została rozpruta przy użyciu
prymitywnych narzędzi, a jej cenną zawartość zrabowano.
Doktor Clusius, wtedy
jeszcze zwykły komisarz policji kryminalnej, rozpoczął śledztwo
i już po niecałej godzinie znał rozwiązanie. Tylko aplikant
Joachim von Dengern mógł być sprawcą! Tylko on wiedział o milionach marek
w kasie pancernej, tylko on pozostał sam w kancelarii. To on
wiedział, że w przedsionku na zakurzonej szafie z aktami
spraw znajdowała się skrzynka z narzędziami, przy użyciu
których, co zostało bezsprzecznie dowiedzione, został wyłamany zamek
w kasie pancernej. Poza tym: Dengern był zadłużony, na kolejny
list do swojego brata z prośbą o pożyczkę otrzymał stanowczą
odmowę, to on prowadził hulaszczy tryb życia — krótko mówiąc jego
aresztowanie było całkowicie uzasadnione. Jak bardzo uzasadnione
okazało się, gdy po dokonaniu rewizji osobistej w kieszeni
jego futra znaleziono plik banknotów stutysięcznych. Szybko sprawdzono,
że numery banknotów zgadzały się z numerami tych, które radca
Rodenbach otrzymał poprzedniego dnia w depozyt.
Joachim von Dengern na
próżno zaklinał się przed sędzią śledczym, a później także przed ławą
przysięgłych, że nie ma pojęcia, skąd wzięły się tysiące marek
w kieszeniach jego palta. Na próżno zapewniał, że jest niewinny. Zebrany
przez doktora Clusiusa materiał dowodowy był zbyt mocny i Dengern został
skazany na cztery lata ciężkiego więzienia. Hardo, ale z godnością, jak na
człowieka o silnym charakterze przystało, zachował się w tym czasie
starszy brat Joachima. Na rozpaczliwy list młodszego brata, w którym
przysięgał swoją niewinność na pamięć zmarłych rodziców i męską godność,
odpowiedział stanowczymi słowami: Nie nękaj mnie już więcej swoimi listami, które z odrazą
biorę do rąk. Ja już nie mam brata! Mój brat zmarł tego dnia, kiedy hańbą
okrył moje nazwisko!
Trzy lata pobytu
w ciężkim więzieniu — ze względu na dobre sprawowanie karę
zmniejszono o rok — Joachim von Dengern spędził na klejeniu
papierowych toreb, oprawianiu książeczek modlitewnych i dziurkowaniu
cholewek w butach. I cały czas myślał, zarówno podczas pracy
w ciągu dnia, jak i nocami, gdy więzienie wypełniało się strasznymi
snami osadzonych mężczyzn. Cały czas myślał o tym samym: w jaki
sposób zgromadzę i połączę fakty, przypuszczenia, drobne zdarzenia, aby
stały się one dowodami mojej niewinności?
Ponieważ
więźniowie nie posiadali dostępu do papieru, w myślach układał treść
pisma w sprawie postępowania odwoławczego, które zamierzał wnieść. Pismo
to stawało się coraz obszerniejsze i wkrótce liczyło ponad sto stron
maszynopisu. Joachim mógł je w każdej chwili zacytować z pamięci.
Po trzech latach pobytu
w więzieniu Joachim von Dengern odzyskał wolność. Posiadał jedynie
zaoszczędzone dawniej kilkaset marek niemieckich oraz kilka złotych drobiazgów,
które natychmiast spieniężył. Następnie podjął się pewnych działań,
o których przeczytać można tylko w powieściach kryminalnych. Wniknął
całkowicie w prywatne życie swojego byłego szefa — radcy prawnego
Rodenbacha. Zagłębił się w jego przeszłość, śledził żonę, dzieci
i pomoc domową. W końcu odkrył, komu handlarz starzyzną sprzedał
starą kasę pancerną, która po pamiętnej aferze została odkupiona za niewielkie
pieniądze od radcy prawnego. Następnie wkradł się we względy innego drobnego
handlarza, który nabył tę kasę pancerną i w sobie tylko wiadomy sposób wszedł
w posiadanie narzędzia, którym podczas rabunku wyłamano zamek kasy.
Później przebierał się za posłańca, odgrywał rolę pośrednika ubezpieczeniowego
oferującego polisy na życie i ubezpieczenia od pożaru. Dzięki temu poznał
uroczą Lolitę z Teatru Bizancjum, oświadczył się jej i został
przyjęty. Do swoich dalszych działań wykorzystał jej naiwność oraz pieniądze
pochodzące ze sprzedaży kosztowności nowej narzeczonej. Za resztę swego majątku
wynajął pewną starą wróżkę, która przychodziła do Lolity i wróżąc
z kart, przepowiadała jej różne historie, wydobywając przy tym określone
informacje. A kiedy zostało mu już tylko pięć marek, pojawił się pewnego
dnia kredowobiały, z mnóstwem zmarszczek na twarzy, przed powołanym na
stanowisko szefa policji kryminalnej doktorem Clusiusem i rzucił mu na
biurko plik stu pięćdziesięciu kartek maszynopisu, krzycząc przy tym:
— Proszę natychmiast
aresztować tego starego łajdaka Rodenbacha, który wtrącił mnie do więzienia,
aby ukryć swoje złodziejstwo!
Następnie upadł
i stracił przytomność.
Radca prawny Rodenbach
zastrzelił się, zanim założono mu na ręce kajdanki, a kilka tygodni
później na sali sądowej w dzielnicy Moabit odczytano pismo odwoławcze
Joachima von Dengern. Setka świadków potwierdziła prawdziwość przedstawionych
tam dowodów. Sąd wydał nowy, uniewinniający wyrok. Joachim Dengern, obecnie
ponownie Joachim von Dengern, został okrzyknięty przez obserwujących rozprawę
wielkim bohaterem. Jego postawę szeroko opisywała i wychwalała miejscowa
prasa. Najbardziej podziwiał go jednak doktor Clusius. Od władz państwowych
Joachim otrzymał pokaźną rekompensatę, która miała wynagrodzić mu wyrządzoną
krzywdę odpowiednią sumą pieniędzy z pozostałego po radcy prawnym spadku.
Było to odszkodowanie za niewinne skazanie i odbycie kary ciężkiego
więzienia. Jego brat przesłał mu depeszę z serdecznymi gratulacjami, które
niedawny więzień zachował wyłącznie dla siebie.
Od tej pory Joachim von
Dengern stał się innym człowiekiem. Wyprowadził się na przedmieścia, stronił od
ludzi, unikał wszelkich spotkań z dawnymi przyjaciółmi. Pił dużo
i często. Powoli kończyły mu się pieniądze. Pewnego dnia zupełnie
przypadkowo spotkał w jednej z winiarni doktora Clusiusa. Mocno zmieszany,
z powodu swojej poprzedniej fatalnej pomyłki, komisarz poprosił Joachima,
aby dotrzymał mu towarzystwa przy stoliku. Clusius natychmiast rozpoznał pełen
niepokoju nastrój wtedy już trzydziestosześcioletniego mężczyzny i nagle
coś go tknęło. Była to chęć niesienia pomocy, jaka czasami nachodzi
człowieka, ot tak, sama z siebie. Rzekł:
— Wstąp do nas!
Podejmij pracę w imię prawdy i sprawiedliwości! Udowodniłeś przecież,
że tkwi w tobie geniusz detektywa, jakiego nie ma nigdzie na świecie,
wliczając w to także tego mądralę Sherlocka Holmesa!
I wtedy, po raz
pierwszy od wielu lat, po zmęczonej twarzy Joachima przemknął skromny
uśmiech. Po chwili zastanowienia mocno uścisnął dłoń komisarza.
Od tamtej pory Joachim von
Dengern pracował w policji berlińskiej jako detektyw pod przybranym
nazwiskiem Krause. Osiągał ogromne i liczne sukcesy, które przeszły
najśmielsze oczekiwania zarówno doktora Clusiusa, jak i samego naczelnika
komendy głównej policji. Od pięciu lat powierzano mu najtrudniejsze,
najbardziej skomplikowane przypadki i o ile nie zostały
przekroczone granice ludzkich możliwości, zawsze osiągał sukces. Sensacyjna
zbrodnia na księżnej H. dokonana przez jej własną córkę, międzynarodowe
fałszerstwo pieniędzy, gdzie w grę wchodziły miliardowe kwoty, wykrycie
bandy „Zielonych Braci” — pod taką nazwą szajka włamywaczy przez wiele lat
nieprzerwanie uprawiała swoje „rzemiosło” — te i setki innych
przestępstw, o których wtajemniczeni szeptali, kiedy Krause po cichu
kroczył korytarzami komendy głównej policji, zostało przez niego wykrytych.
I ten oto Krause zabierał się właśnie do pracy, aby
wyjaśnić mroczne, wielokrotne morderstwo. Morderstwo, które wkrótce miało stać
się sensacją w całych Niemczech.
ROZDZIAŁ 3
CZTERY KOBIETY BEZ ŻADNEJ RODZINY
CZTERY KOBIETY BEZ ŻADNEJ RODZINY
Podczas gdy doktor Clusius
z groźną miną przesłuchiwał równocześnie cztery kobiety, Krause grzebał
w walizkach, torbach i koszykach zaginionych dziewcząt. To, co
opowiadały cztery poruszone, stojące przed poplamionym atramentem biurkiem
kobiety, zdawało się nie interesować go w ogóle. Nerwowe spojrzenia,
jakie rzucał mu szef, obchodziły go równie mało. Podobnie jak głośne
pochrząkiwania Clusiusa.
— Cztery toboły
i cztery historie — pomyślał Krause.
— Nędzna czarna
walizka, zniszczona torba z płótna żaglowego, słomiany pognieciony kosz,
torba ze sztucznej skóry z niewiele wartą zawartością w postaci
taniej bielizny, przepoconych bluzek i zużytych butów są historiami ich
życia. Ziemskie pozostałości biednych, głupiutkich dziewcząt, które
w obłędnym strachu przed staropanieństwem i niezaspokojonym dążeniem
do miłości, życia we dwoje oraz macierzyństwa, dają się uwieść pierwszemu
lepszemu łajdakowi. Następnie zostają przez niego zamordowane gdzieś
w głębi lasu albo na odludnym brzegu rzeki, czując aż do ostatnich swych
chwil pełną słodyczy tęsknotę za lepszym życiem.
Gdy Clusius zakończył
przesłuchiwanie ostatniej z kobiet — wdowy Klappholz z dzielnicy
Charlottenburg — Krause odwrócił się i wtrącił:
— Moje miłe panie,
zrekapituluję teraz krótko to wszystko, co nam panie przekazały.
— Podsumuję —
przerwał mu szef z wysoko podniesionymi brwiami, który nie znosił
obco brzmiących słów.
— A więc nie
zrekapituluję, a podsumuję — uśmiechnął się złośliwie Krause.
— Na początek
panna Trude Müller, która u pani, pani Wendler, zamieszkiwała. Średniego
wzrostu, szczupła, mówiąca językiem literackim z berlińskim akcentem,
szatynka a la Cléo de Mérode, piękne zęby, duże oczy o kolorze, który
trudno było pani określić. Sympatyczna dziewczyna o uderzającej urodzie,
z pozoru bliskiej ideałowi. Ona najwięcej opowiedziała pani o swoim
narzeczonym. Widziała go pani tylko jeden raz, także on wywarł na pani
doskonałe wrażenie. Był przystojnym, gładko ogolonym mężczyzną o jasnych
włosach, noszącym binokle.
Na te słowa wszystkie
cztery kobiety skinęły głowami i dało się słyszeć „tak, tak”
w różnych tonacjach głosów.
— O bliskich
osobach z Berlina albo innych miast, o przyjaciółkach
i znajomych Trude Müller nic panie nie wiedzą?
— Nie —
odpowiedziała pani Wendler.
— Ta biedna panienka,
nic nie mówiła o sobie, stale tylko o swoim narzeczonym, tym
draniu, i teraz jej zwłoki pływają gdzieś w wodzie, a ten łotr
zabawia się z inną dziewczyną, którą później… oooch… oooch… zamorduje!
Pani Wendler szlochała,
pozostałe trzy kobiety rozpłakały się, a ronda ich kapeluszy zafalowały
jak na wietrze.
— U pani, pani
Zinkenbach, zaginiona Grete Möller z Hamburga mieszkała tylko trzy dni.
Dziewczęce warkocze w kolorze jasnego brązu, zjawiskowa uroda, wyraźny
hamburski akcent. Także ona opowiadała o narzeczonym, z którym miała
wybrać się na wycieczkę nad Hawelę. Ona również została zabrana
przez narzeczonego, ale widział go tylko portier. Zaprośmy więc tego
mężczyznę.
Portier Zimmermann
z ulicy Nürnbergerstrasse, wszedł do gabinetu. Krause skinął ręką
i zanim jego szef przejął przesłuchanie, zapytał:
— Ten mężczyzna,
z którym piątego lipca panienka, mieszkająca u pani Zinkenbach,
odjechała, był blondynem i nosił krótką bródkę, nieprawdaż?
Zimmermann zaprzeczył
gwałtownie.
— Nie, o ile
dobrze pamiętam, jego twarz była gładko ogolona, tak jak u tych głupich
Anglików.
Krause przytaknął
z uśmiechem.
— Nosił okulary albo
binokle?
— Binokle, o ile
się nie mylę.
— Czy mógłby pan
dodać coś jeszcze?
— Nic, co miałoby
znaczenie. Wyglądał na sympatycznego faceta i dał mi pięć marek, abym tej
panience, która zaginęła, potrzymał torebkę, gdy wsiadała do taksówki.
— W porządku,
może pan odejść.
— U pani, pani
Leistikow, mieszkała panna Annemarie Jensen, także z Hamburga. Rudawe
włosy, gładko uczesana, szczupła, binokle, bezbłędna niemczyzna. Była rozmowna,
bardzo dużo opowiadała o swoim adoratorze, który był przyrodnikiem,
a wieczorem przed odjazdem oznajmiła, że zaręczyła się
i chciała jechać wraz z narzeczonym do Ketzina,
aby obejrzeć tam dom. Opisała swojego narzeczonego tak samo,
jak inne kobiety. Tak, więc mamy tu bez żadnych wątpliwości
do czynienia z tym samym osobnikiem. Natomiast u pani, pani
Klappholz, mieszkała panna Käthe Pfeiffer pochodząca z Bawarii. Widziała
ją pani może dwa czy trzy razy i do tego w kapeluszu,
tak więc nie wie nawet, czy była blondynką,
czy brunetką. Mówiła południowoniemieckim dialektem, a o swoim
wyjeździe poinformowała panią w pozostawionym liście. A teraz, moje
panie, proszę, abyście zastanowiły się intensywnie, pardon, głęboko,
czy nie zauważyły u tych w tak intrygujący,
to znaczy tajemniczy sposób zaginionych lokatorek, czegoś szczególnego?
Może jakieś znamię, określony gest, nietypowe słowo albo też jakiś
szczegół w ubiorze?
Kobiety milczały, starały
się widocznie coś sobie przypomnieć, aż w końcu głos zabrała pani
Lestikow:
— Tak jest, panie
inspektorze, coś mi wpadło w oko, a raczej mojej Minni, która jest
służącą. Panna Jensen miała takie śliczne małe stopy, które zazwyczaj są
ogromną rzadkością u kobiet pochodzących z Hamburga. Pewnego razu
Minni przyniosła mi buty panny Jensen, które ta wieczorem pozostawiła przed
drzwiami, i powiedziała:
— Madame, proszę
spojrzeć na te buciki! Jak dla dziecka!
— Panna Müller,
o ile dobrze pamiętam, także miała dziecięce stopy — dodała nieco
obruszona pani Wendler.
W tym czasie Krause
wygrzebywał różne przedmioty z torby, którą pozostawiono w mieszkaniu
pani Lestikow i w końcu, jakby przez przypadek, wyciągnął mało
elegancką czarną podkolanówkę a potem zaczął przyglądać się kobiecym pantofelkom.
— I jeszcze coś,
moje panie. Czy któraś z pań zapytała albo dowiedziała się, w jaki
sposób wasza lokatorka poznała tego narzeczonego?
Znowu zgłosiła się pani
Lestikow, która miała przygotowaną odpowiedź.
— Tak, tego wieczora,
kiedy opowiedziała mi o swoich zaręczynach, zapytałam ją, w jaki
sposób poznała właściwie tego narzeczonego. Tak, przypominam sobie teraz, że
panna Jensen wtedy właśnie zmieszała się nieco… Powiedziała mi, że był
to całkiem śmieszny przypadek i po chwili mówiła już o czymś
innym.
Cztery kobiety, wzburzone i czerwone
na twarzy, z godnością opuściły gabinet, a doktor Clusius ponownie
pozostał sam na sam z inspektorem Krause.
— I co
teraz? — zapytał w napięciu.
Krause rzucił okiem raz
jeszcze na cztery, leżące przed nim formularze meldunkowe oraz na list panny
Pfeiffer. Koślawe, proste i naiwne, gotyckie albo łacińskie, nabazgrane,
niewyraźne litery tańczyły mu przed oczami. Zmarszczki na twarzy jeszcze się
pogłębiły, po czym rozprostowały i pogłębiły ponownie. Ruszył żwawym
krokiem, co chwila wkładając lub wyciągając ręce z kieszeni,
i rozpoczął swoją przemowę.
— To jest
naprawdę najtrudniejszy przypadek, jaki dotychczas mi pan powierzył, panie
doktorze. Znikają cztery kobiety, każda z nich posiada najpospolitsze,
najczęściej spotykane nazwisko, takie, że nie można wymyślić
już nic bardziej banalnego. Müller, Möller, Jensen, Pfeiffer! Takich
nazwisk można spotkać dziesiątki tysięcy w całych Niemczech. Żadna
z nich nie podała wcześniejszego adresu,
żadna nie opowiadała nic o przyjaciółkach
czy też najbliższych. Dalej, wszystkie zdawały się być dosyć
dobrze lub bardzo dobrze wykształconymi osobami, ale żadna
z nich nie posiadała kosztownych przedmiotów. Zresztą
na biedne też nie wyglądały, mimo niewielkiej wartości pozostawionych
rzeczy. O tym, że nie były wcale tak ubogie, świadczy fakt,
iż, jak opowiadała każda z gospodyń, posiadały one albo kolczyki albo
piękne pierścionki, a jedna z nich nawet złoty zegarek
z bransoletą, inna zaś broszkę z brylantem.
— Jakie wnioski
wyciąga pan z tych faktów?
— Ogólnie rzecz biorąc,
mimo dużego podobieństwa tych relacji można dojść do wniosku, że jest
to całkowity przypadek. W rzeczywistości jednak te typowe, banalne
nazwiska, brak najbliższych krewnych w Berlinie, skromne środki do życia
i dobre maniery, mogłyby być sprzyjającymi okolicznościami, które uczyniły
je ofiarami jakiegoś szaleńca.
— Nie bardzo
rozumiem!
— Ależ
to proste, panie doktorze! Idealny narzeczony zaręczał się tylko
z kobietami, które nie miały bliższej rodziny, nosiły zwyczajne
nazwiska i posiadały trochę oszczędności oraz biżuterii. Z jednej
strony mógł liczyć na łatwy łup, z drugiej zaś czuł się dużo pewniej,
że nie zostanie odkryty wiążąc się z nimi, niż gdyby uczynił
to z mieszkankami Berlina.
— I co teraz,
panie Krause?
— Następne kroki,
panie komisarzu, należą do pańskich urzędników. Ogłoszenia o poszukiwanych
osobach w prasie berlińskiej, hamburskiej i bawarskiej, które mogą
przynieść jakieś informacje o zaginionych, informacje o wysokich
nagrodach, poszukiwania w Ketzinie i okolicy oraz sprawdzenie list pasażerów
na statkach transatlantyckich w celu odnalezienia panny Jensen, która
jakoby miała wrócić wiosną z Nowego Jorku. W tym czasie ja będę miał
coś innego do załatwienia. W każdym razie proszę wezwać do siebie jeszcze
dziś reporterów ze wszystkich gazet, aby za ich pośrednictwem poinformować
opinię publiczną. Kto wie, być może pojawią się następne zgłoszenia
o zaginięciach albo natrafimy na nowe, ważne ślady. Oczywiście należy też
wystawić list gończy za tym jasnowłosym Schullerem, Schullernem czy Schindlerem
w binoklach.
Doktor Clusius podskoczył
nerwowo.
— Krause, ta historia wywoła ogromną burzę, która nas
porwie i zmiecie z powierzchni ziemi, jeśli niczego się nie
dowiemy. Znowu zmuszony jestem całkowicie polegać na panu.
ROZDZIAŁ 4
SELMA COHEN — PIĄTA ZAGINIONA
SELMA COHEN — PIĄTA ZAGINIONA
Szef policji kryminalnej
miał całkowitą rację w swoich przypuszczeniach. Sensacja, jaka wybuchła po
ujawnieniu informacji o zaginięciu bez śladu czterech młodych kobiet, była
ogromna. Fakt, że o samych dziewczętach niewiele było wiadomo oraz tajemnica,
jaką okrywał się tajemniczy blondyn w binoklach, a także możliwość,
że wśród jego ofiar mogły być jeszcze inne kobiety — wszystko
to wywoływało emocje, rozpalało wyobraźnię, stało się codzienną lekturą
całkowicie pochłaniającą mieszkańców Berlina.
Koniec bezpłatnego fragmentu. Aby kupić książkę, kliknij TU
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz